Szlak Karpacki. Spojrzenie w oczy natury.
Korona drzewa zaszumiała, a gałąź zaskrzypiała pod naporem podrywającego się do lotu puchacza, przerywając leśną ciszę i wyrywając mnie z zamyślenia. Powoli zmierzchało, ale dostrzegłem sylwetkę szybującej sowy. Mimo swej masy i dużej rozpiętości skrzydeł z gracją przemknęła między kilkoma sosnami i zniknęła. Po chwili ponownie udało mi się ją jednak wypatrzeć. Na palcach podszedłem bliżej, nie chcąc spłoszyć zwierzęcia. Dzieliło nas może dziesięć metrów. On – nocny łowca, kawał ptaka, szef lasu i ja – wagabunda z plecakiem uwalony błotem. Przystanąłem, a wtedy puchacz odwrócił głowę w moją stronę i spotkaliśmy się spojrzeniami. Widzieliśmy się dokładnie, byliśmy odsłonięci. Jakby nadzy, tak czułem. Gapiłem się w te sowie oczy i widziałem w nich wszystko: mądrość, doświadczenie, czystość. Chrystusa, Rodzanice, Demeter i Buddę. Bliskich, których już nie ma. To spojrzenie trwało z minutę – ale tam, w środku lasu, całą wieczność. Wreszcie puchacz po prostu odleciał, a ja trwałem jeszcze przez moment w tym dziwnym stanie.
To spotkanie zostawiło we mnie ślad. A dziś, po przeszło miesiącu, myślę, że właśnie dla tego spojrzenia miałem znaleźć się na Szlaku Karpackim i spędzić osiemnaście dni, wędrując samotnie przez odludne tereny Polski.
Szlak Karpacki, czyli niebieski szlak graniczny Rzeszów-Grybów, to fantastyczne doświadczenie. Nazywany jest najdzikszym polskim szlakiem długodystansowym. Liczy ok. 430 kilometrów i faktycznie wiedzie przez stosunkowo rzadko uczęszczane tereny polskich Karpat: Pogórza Dynowskie i Przemyskie, Góry Sanocko-Turczańskie, Bieszczady (z dala od połonin i naleśnika-giganta z Wetliny) oraz Beskid Niski. Wędrowałem osiemnaście dni. Nie umiem już zliczyć dokładnie, ale wydaje mi się, że w ciągu około dziesięciu z nich na szlaku nie spotkałem ani jednego innego piechura – szczególnie w początkowej fazie między Rzeszowem a Ustrzykami Górnymi. Również w tej części szlak jest „najdzikszy”. Prowadzi przez łąki – bywa, że zarośnięte po ramiona – które w 35-stopniowych upałach nagrzewają się jak piekarnik.
W lesie niejednokrotnie się zgubiłem, musząc później przedzierać się na kompas – bo choć oznaczenia szlaku może i istnieją, to ścieżki są po prostu niewydeptane. Zwyczajnie nikt po nich nie chodzi. Po drodze płyną strumyki, w których można schłodzić zmęczone słońcem ciało. Niskie prawdopodobieństwo natknięcia się na człowieka pozwala nawet tym najbardziej wstydliwym robić to beztrosko. Gdy tylko nadarzała się okazja, zrzucałem ubrania i wskakiwałem do wody. Zimna kąpiel w strumieniu czy rzeczce jest nieoceniona szczególnie rano, ponieważ pobudza organizm na cały dzień. Przez całą długość szlaku nie ma również najmniejszego problemu ze znalezieniem miejsca na biwak – czy to w lesie, drewnianych schronach, czy we wsiach. Rozbijałem namiot nad rzekami, na łąkach, przy kościołach. W Ustrzykach Dolnych spałem na boisku lokalnego MOSiR-u, a w Wysowej-Zdroju – w parku miejskim pod wiatą.
Fakt, że spotkanie z człowiekiem należy do rzadkości, nie oznacza wcale, że jesteśmy na szlaku sami. Codziennie towarzyszyły mi tropy wilków i niedźwiedzi. Widok saren czy lisów był niemal rutyną. Ścieżkę dźwiękową za dnia komponowały ptaki, wieczorami ustępując pohukującym sowom. W Beskidzie Niskim w piękny spektakl połączyły się para jeleni o dorodnych porożach przechadzająca się po wzgórzu i ciepłe promienie zachodzącego słońca. Po deszczu zaś na ścieżkach wylegiwały się salamandry plamiste.
Niemniej również spotkania z ludźmi potrafią zapaść w pamięć. We wsi Laskówka, drugiego dnia marszu, ugościło mnie starsze małżeństwo. Pan Jan, który zagadnął mnie przy drodze, zaciekawiony moją wędrówką zaprosił mnie na herbatę. To był tylko pretekst, by pochwalić się swoją kolekcją mundurów i czechosłowacką strzelbą, ku zgrozie swojej żony i listonoszki, której z bronią w ręku otworzył drzwi. Kilka dni później we wsi Wojtkowa, na północ od Ustrzych Dolnych, zaszedłem do lokalnego baru, by obejrzeć mecz Polski z Hiszpanią. Na miejscu poznałem grupę miejscowych. Gdy Lewy strzelił gola, polała się wódka. Po meczu w wyniku lokalnej sprzeczki prawie dostałem w gębę, a skończyłem śpiąc w namiocie pod barem. Jednym z obecnych był Andrzej „Żmiju” Borowski – bieszczadzki artysta, jedna z ikon regionu. Żmiju okazał się skarbnicą wiedzy i anegdot, więc kiedy następnego dnia wpadłem do niego na śniadanie, spędziliśmy kilka godzin na rozmowie o realiach i historii Bieszczad. Na pożegnanie, w ramach pamiątki, dostałem szpon orła przedniego.
Szlak Karpacki jest kiepski infrastrukturalnie. Zdarza się, że – w zależności od tempa marszu – na sklep nie natkniemy się przez dwa, trzy dni. Zapasy wody trzeba uzupełniać w wiejskich gospodarstwach. Uważam to za wartościowe, ponieważ interakcja z gospodarzami potrafi otworzyć drzwi do domów i nierzadko rozwiązuje języki. Przydrożne pogawędki są też bogate w informacje praktyczne o okolicy. W trakcie jednej z nich dowiedziałem się, że w miejscu, w którym zamierzałem spać, zaledwie przed kilkoma dniami widziano niedźwiedzia. Dzięki temu zmieniłem miejsce biwaku. Najdłuższy etap, w trakcie którego po drodze nie ma właściwie nic oprócz lasu, zaczyna się za Ustrzykami Górnymi. Tam wchodzimy na graniczną część szlaku: sto kilometrów wzdłuż granicy z braćmi Słowakami. Warto wziąć ze sobą spory zapas jedzenia. Nie trzeba się na szczęście martwić o wodę: co kilkanaście kilometrów natkniemy się na źródło. W ich szukaniu pomagała mi aplikacja Mapy.cz. Dodatkowo po słowackiej stronie granicy, rzut beretem od szlaku, znajdują się drewniane schrony – idealne miejsca na nocleg.
Dla mnie, jako miłośnika dziejów najnowszych, Szlak Karpacki ma jeszcze jedną istotną zaletę: prowadzi przez tereny silnie naznaczone historią dwudziestego wieku. Na pierwszy plan wysuwa się pod tym względem Beskid Niski. Na odcinku granicznym co rusz wyrastają jak spod ziemi cmentarze wojenne – głównie te z pierwszej wojny światowej. We wspólnych mogiłach leżą żołnierze wrogich armii: austro-węgierskiej i rosyjskiej. Nagrobki i pomniki porastają mchem, a metalowe elementy dawno pordzewiały. Z drugiej strony Beskid Niski to też akcja „Wisła” i opuszczone łemkowskie wsie, o których przypominają już tylko zdziczałe sady owocowe na łąkach lub samotne, stojące przy drogach prawosławne krzyże.
Szlak Karpacki daje przede wszystkim wspaniałe możliwości obcowania z naturą. Otwiera przed wędrowcem tereny niezadeptane, nieskażone inwazyjną działalnością człowieka i masową turystyką. Czyste jak łza górskie strumienie kojące zmęczenie, leśne biwaki na dziko, niczym niezmąconą ciszę i bliskie spotkania z dzikimi zwierzętami. I tak sobie myślę, że im więcej czasu spędzam w górach, lasach, nad rzekami i morzami, tym bardziej czuję, że moje miejsce jest właśnie gdzieś tam: blisko żywiołów. Jeszcze nie wiem, gdzie dokładnie, ale Szlak Karpacki to kolejny ważny krok na mojej drodze. I wiem, że spotkanie z puchaczem nie było przypadkowe. Wiem, że przez jego spojrzenie świat do mnie mówił. Wciąż uczę się rozumieć jego mowę.
Spodobał Ci się artykuł? Chcesz docenić czas i energię włożone w jego powstanie?