Everest Base Camp Trek. Zapach żywiołów.
Po ośmiu dniach marszu przez Himalaje u podnóży pokrytych wiecznym śniegiem szczytów zamajaczył mój cel – wysepka żółtych namiotów. Everest Base Camp. Dla niektórych punkt wyjściowy do zdobycia najwyżej góry świata. Dla mnie – zwieńczenie wędrówki, w trakcie której zobaczyłem świat czortenów, jaków i Szerpów. Świat, który pachnie żywiołami.
Dygotliwa, podskakująca na wietrze awionetka wylądowała na pasie startowym jednego z najniebezpieczniejszych lotnisk świata w himalajskiej wsi Lukla. Na wysokość ponad dwóch tysięcy ośmiuset metrów, gdzie turbulencje trzęsą niewielką maszyną niczym grzechotką, latają wyłącznie piloci z wieloletnim doświadczeniem. Wyłącznie ci umiejący zachować zimną krew. Pas ma bowiem niespełna pół kilometra długości. Najmniejszy błąd może skończyć się tragicznie – i tak też się zdarza. Rozbieg, z perspektywy lądującego, zaczyna się praktycznie na skraju klifu. Zła ocena położenia i za niskie podejście skutkują więc wryciem się Cessny w skały, jak miało to miejsce przed dekadą, gdy w katastrofie zginęło osiemnaścioro pasażerów. Z kolei posadzenie samolotu za daleko krawędzi pozbawia pilota czasu na wyhamowanie i prowadzi do zderzenia z naturalną ścianą na przeciwległym końcu pasa. Samoloty wyruszają tu o świcie, między szóstą a dziewiątą, ewentualnie dziesiątą rano. Później, jeszcze nim wybije południe, Lukla znika pod warstwą chmur, zasłaniającą słońce, lotnisko i zabójcze zbocza.
Opuściwszy kabinę, przeniosłem się do bajecznego, zupełnie nieznanego mi dotąd świata. Głośne warczenie kręcących się wciąż łopat silnika mieszało się z pokrzykiwaniami tragarzy i prychaniem pałętających się po kamiennych uliczkach jucznych mułów. Nie chcąc tracić ani minuty, ruszyłem ku ścieżce stanowiącej początek stukilometrowego szlaku przez lasy, rzeki i wodospady oraz przełęcze, granie i lodowce.
Na nogach miałem stare, sfatygowane buty z gruzińskiego bazaru. Z prawego buta przy wewnętrznej części pięty odklejała się wyślizgana, płaska podeszwa. Nie zdążyłem wyposażyć się w nowe. Właściwie nie miałem przy sobie nic, co chociaż ocierałoby się o markową odzież o najrozmaitszych stopniach wiatro- i wodoodporności, jaką od stóp do głów obwieszali się maszerujący Amerykanie, Niemcy czy Anglicy. W postrzępionym obuwiu, cienkich spodniach z Iranu i lichym polarze wyglądałem na ich tle dość pokracznie, żeby nie powiedzieć – śmiesznie. Trochę jak dziecko z głębokiej prowincji w tłumie uczniów prywatnej szkoły.
W siedemnastokilogramowym plecaku niosłem ze sobą sprzęt zimowy: kalesony z osiedlowego targu, termiczną koszulkę z długim rękawem i dwie pary ciepłych skarpet, a do tego kradzioną czapkę i znalezione rękawice. Przed mrozem nocy i najwyższych partii szlaku miały mnie chronić śpiwór i puchowa kurtka, wypożyczona w Katmandu za dolara dziennie. Resztę wyposażenia, obok pomniejszych pierdółek, powerbanków i polskiej flagi, stanowiło jedzenie: ponad kilogram orzechów ziemnych i laskowych, pięćset gram suszonych owoców, kilka tabliczek czekolady i zapas owsianki, czyli zestaw śniadaniowy. W menu obiadowe wpisałem konserwy i masło orzechowe. Kolacje miałem natomiast jadać w drewnianych gościńcach, które – położone w wioskach rozsypanych na trasie co parę godzin – za niewielkie pieniądze przyjmowały piechurów na noc. Nie zapomniałem również o tabletkach do uzdatniania wody oraz – na wypadek, gdyby nie zadziałały – dwudziestu dawkach elektrolitów, lekkiego i skutecznego źródła energii. Taki ekwipunek miał mi wystarczyć na przeszło dwa tygodnie marszu.
W krainie Szerpów. Buddyzm i muzyka Himalajów.
Region Solukhumbu, przecięty krętym traktem prowadzącym pod najwyższą górę świata, zamieszkują Szerpowie. Przed ponad siedmiuset laty przybyli tu z Wyżyny Tybetańskiej. Ich wioski – budowane z drewna i kamienia – znacznie różnią się od siebie zależnie od wysokości, na jakich leżą. Te niższe, nieprzekraczające trzech tysięcy metrów nad poziomem morza, przypominają sielankowe osady z kalendarzowych obrazków. Na żyznych poletkach Szerpowie hodują ryż i herbatę, a z drzew zbierają cytrusy. Wraz z nadejściem wiosny przyroda zalewa krajobrazy paletą barw: różem kwitnących magnolii, błękitem i fioletem kwiatów czy lazurem bystrej, wijącej się dnem kanionów rzeki Dudh Koshi. Zbocza okolicznych gór porastają zaś pachnące świeżą korą lasy iglaste. Flora zmienia się dopiero po przekroczeniu granicy trzech kilometrów. Tam gęstwiny ustępują miejsca łysym, żwirowo-kamiennym halom, obrosłym rododendronami i jałowcami, a w twardej, coraz chłodniejszej ziemi, uprawia się tylko ziemniaki i nieliczne warzywa. Im wyżej, tym częściej zieleń zastępują beże i brunatne brązy, szmer drzew – świsty mroźnego powietrza, a szum rzek – pomruki lodowców. Niezmienna jest za to wiara.
Oprócz dobytku Szerpowie przenieśli bowiem do Nepalu to, co w Tybecie najznamienitsze – buddyzm.
Przy ścieżkach i na wsiach królowały kamienie mani. Ukryte między skałami lub zdobiące skrzyżowania, intrygowały szczegółowością wykonania i różnorodnością kształtów. To maleńkich kopczyków, ułożonych z koślawych kamyków, to dużych, prostopadłościennych konstrukcji sformowanych z wielotonowych, wyszlifowanych głazów. Na kamieniach mani widnieją niezrozumiałe inskrypcje, przywodzące na myśl pismo prastarych cywilizacji. Ścianki mniejszych kamieni zazwyczaj kaligrafuje się po prostu białą farbą, ale na największych z nich krągłe litery są efektem pieczołowitej pracy rzeźbiarzy.
Napisy to tak naprawdę buddyjskie mantry. Mówią: „bądź pozdrowiony, klejnocie w kwiecie lotosu”. Przechodnie, wedle tradycji, okrążają święte kamienie zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Nigdy na odwrót. Tak samo zachowują się, mijając stupy, a w tybetańskiej nomenklaturze – czorteny, czyli buddyjskie relikwiarze, miejsca mocy. Wznoszone na planie mandali kamienne kopuły i górujące nad nimi iglice strzegą wędrowców przed demonami. Bacznie wypatrują ich wymalowane na czortenach hipnotyzujące, wszechwidzące oczy Siddharty Gautamy. Dookoła powiewają typowe dla tybetańskiej szkoły buddyzmu kolorowe flagi modlitewne, stanowiące charakterystyczny element tutejszej panoramy. Każda z pięciu barw hołduje innemu żywiołowi. Czerwień – ogniowi, zieleń – wodzie, błękit – niebu, żółć – ziemi, a biel – powietrzu. Flagi wiszą w miejscach szczególnie wystawionych na działanie wiatru, by zapisane na nich modlitwy mogły nieść się z nim hen, do najskrytszych zakątków gór. To dlatego ich łopot towarzyszył mi chociażby w trakcie pokonywania wiszących nad Dudh Koshi mostów czy wdrapywania się na smaganą wichrami przełęcz Lobuche.
Najbardziej jednak, choć wcale nie było ich najwięcej, zapadły mi w pamięć poukrywane w niewielkich kapliczkach młynki modlitewne. Pełen obrót pionowego walca z wypisanymi na nim – a jakże! – mantrami odpowiada jednej odmówionej modlitwie. Ilekroć zatem przechodzący obok młynków Szerpowie kręcili nimi co sił w dłoniach, tylekroć moich uszu dochodził towarzyszący temu terkot wirującego kołowrotka – niepozorna, ascetyczna muzyka Himalajów.
Siłacze spod Everestu.
Słyszane z oddali oznajmiały, że muszę czym prędzej usunąć się ze ścieżki. Zapowiadały zbliżający się korowód jaków, mozolnie stawiających kopyta na nierównościach. Rzędowi maszerujących ociężale wysokogórskich wołów przewodził zazwyczaj największy – z najdorodniejszymi, masywnymi rogami i najgęstszym, ciepłym futrem. Na szyi, podobnie do całego stada, miał zawieszony stożkowy dzwoneczek. Taki sam, jakie zakłada się choćby tatrzańskim owcom, niemal identycznie brzmiący. Dźwięki uderzeń o metalową czaszę, przenikające się nierównomiernie, niosły się echem między wąwozami i rozchodziły po graniach. Jaki – obładowane butlami gazowymi, skrzyniami z prowiantem i sprzętem wspinaczy – przemierzają po Himalajach dziesiątki kilometrów, toteż ani myślą ustępować drogi turystom. Jeżeli ci nie zrobią im w porę miejsca – stratują ich. I to nie kwestia złej woli, bo jaki, choć z pozoru groźnie porykujące, są łagodne. To raczej sprawa dumy i uszanowania ich trudnej, nierzadko katorżniczej pracy.
Za jakami zawsze kroczą zaś Szerpowie. Harują równie ciężko. Chciałoby się wręcz powiedzieć, że ponad ludzkie siły. Jednego z nich zauważyłem w połowie spadzistego, półkilometrowego podejścia przed Namcze Bazar. Przysiadłem na pniaku, by odsapnąć. Zaraz za mną, zza leśnego pagórka wyłonił się lilipuci tragarz. A właściwie nie tyle on, co jego ładunek, przewyższający go o dwie głowy – sam Szerpa pokazał się dopiero po chwili. Miał może metr pięćdziesiąt wzrostu. Dźwigał na plecach cztery podróżne torby przywiązane do zbitego z desek stelaża, przerzuconego przez ramiona. Ciężar dosłownie zginał go wpół: małe, równomierne kroczki stawiał pochylony pod kątem prostym. Inaczej pakunek pociągnąłby go w dół osuwającej się spod nóg piaszczystej ścieżki. Wyglądał jak w zaprzęgu, bo spocone czoło przepasał sznurem. Przywiązany do stelaża, rozkładał częściowo wagę balastu na mięśnie szyi. W utrzymywaniu równowagi pomagała też Szerpie drewniana laseczka w kształcie litery T, chroniąca go przed wywrotką do przodu. Słaniał się, ale utrzymywał równe tempo: krok, dwie sekundy, krok, przerwa i znowu. Na nogach miał szkolne, szmaciane trampki. Niski, pomarszczony Nepalczyk, na oko pięćdziesięcioletni, zrzucił bagaż nieopodal mnie, dając ulżyć skatowanemu ciału.
– Namaste, sir. Dzień dobry panu – zagadnąłem nieśmiało. – Mogę spytać, ile kilogramów pan niesie?
Odpowiedział niewyraźnie. Twenty, dwadzieścia? A może thirty, trzydzieści? Spytałem więc ponownie, lecz tym razem nie miałem wątpliwości.
– Fifty. Pięćdziesiąt – powtórzył, mimo wszystko, z uśmiechem.
Kiedy indziej na kamiennych schodach przed wioską Khumjung wyprzedziła mnie przygarbiona babcia, transportująca w wiklinowym koszu stos wyschniętego łajna jaków. W Nepalu używa się go do palenia w piecu. Naprzeciw niej, niemal na wyciągnięcie ręki, rysował się majestatyczny sześciotysięcznik Thamserku. Staruszka, wytrwale przeskakująca po kolejnych stopniach, wydała mi się wówczas większa i potężniejsza od ośnieżonego szczytu. Jakby zapach Himalajów, zrodzony z syntezy buddyjskich żywiołów, uodpornił ją i pozostałych ludzi gór na zmęczenie i ból. Taszczą bojlery, metalowe pręty, zgrzewki piwa i bagaże wygodnickich Europejczyków. Deski, wory przypraw lub beczki z olejem. Obwiązani sznurami, zawsze pochyleni w przód, balansują nad przepaściami. Dla śmiesznych pieniędzy. By wyżywić i wykształcić rodziny. By rozpalić ogień. Taszczą po cichu swe krzyże.
Zapach żywiołów. Everest Base Camp.
Noga za nogą wdrapywałem się na granie, przeklinając los, gdy okazywało się, że zdobywałem je tylko po to, by zaraz musieć z nich zbiec, a następnie rozpocząć wspinaczkę na nowo. Trudy wędrówki koiły hale. Kładłem się na nich, by jeść orzeszki lub czekoladę i obserwować góry. Szczególnie upodobałem sobie odmienną od reszty, jajowatą Amę Dablam. Pewnej nocy przez górski łańcuch przeszła gwałtowna burza śnieżna, zostawiając po sobie zimny, impresjonistyczny pejzaż. Piękny, choć podstępny – wyłysiałe buty co rusz ślizgały się na topniejącym śniegu. Ale mimo paru upadków szczęśliwie unikałem kontuzji. Wielokrotnie, jak podczas pokonywania Doliny Khumbu, chód zamieniał się w taniec. Pędziłem wtedy przed siebie i wywijałem piruety, szukając ujścia dla ogarniającej mnie euforii, powodowanej niezwykłością „tu i teraz”, w którym się znajdowałem. Tańczyłem i śpiewałem, drwiąc sobie ze wstydu. Nie myślałem. Czułem.
Nocami marzłem. Owijałem się w kurtkę, wchodziłem do śpiwora, a potem pod kołdrę i nie wyściubiałem spod niej nosa do rana. Głęboki sen sprzyjał regeneracji, tak potrzebnej przy przemierzaniu szlaków na czterech, czterech i pół czy pięciu tysiącach metrów, gdzie organizm przyjmuje zaledwie połowę standardowej dawki tlenu. Od mrozu dotkliwie popękały mi usta, a mocne słońce spaliło kark i policzki, jednak mimo to czułem się dobrze. Jeśli zaś próbowała mnie dopaść choroba wysokogórska i pobolewała głowa, aklimatyzowałem się. Miałem przecież czas, pełno czasu. Kontynuowałem po poprawie formy, nazajutrz. W końcu z wysokością nie ma żartów. Kto zignoruje siły natury – zostanie przez nie pokonany, kto zbytnio się niecierpliwi – nie dotrwa celu.
I wreszcie u podnóży pokrytych wiecznym śniegiem szczytów, wbijających się wierzchołkami w niezmącony błękit nepalskiego nieba, zamajaczył mój cel – wysepka żółtych namiotów.
Delikatny podmuch wiatru i ciepłe, ogrzewające policzki promienie będącego niemal na wyciągnięcie ręki słońca tchnęły w zmęczone ciało nową energię. Przyspieszyłem kroku, przeskakując z kamienia na kamień coraz sprawniej, szybciej i zgrabniej. Po dziewięciu dniach wędrówki nabrałem w tym wprawy. Stromizny, które dotąd umęczały to uda, gdy pięły się wzwyż, to znów kolana, gdy gwałtownie opadały, nie stanowiły już żadnej przeszkody. Szybko zbliżałem się zatem po grani do zawalonej głazami doliny. Zewsząd otaczały ją olbrzymy o pobudzających wyobraźnię nazwach: Lhotse, Pumori, Nuptse, Czomolungma. Prawą stroną doliny, tuż obok miasteczka żółtych namiotów, wił się długi jęzor kanciastych, choć pełnych wdzięku brył lodu. To lodospad Khumbu – pozostająca w nieustannym ruchu, pełna pułapek, grot i przepaści zmarzlina. Z daleka niepozorna, lecz w rzeczywistości śmiertelnie niebezpieczna, mieniąca się niby diament i kusząca doskonałością swej formy. Jej piękno, do spółki z ekstremalną wysokością, zapierały mi dech w piersiach.
Przystanąłem, by wyrównać oddech. Na ponad pięciu kilometrach nad poziomem morza niskie ciśnienie sprawia, że czerwone krwinki dostarczają do mięśni raptem połowę z wdychanego tlenu. Dyszałem więc i rzęziłem, chłonąc łapczywymi haustami czyste, chłodne powietrze. Poczułem się wówczas, jakbym był jedynym człowiekiem na planecie – tak bowiem musiała pachnieć atmosfera miliony lat temu: nieskazitelnością, dziewictwem. Ziemią, Ogniem i Wodą naraz.
Jeśli zmieszane żywioły łączą się w jakiś jeden konkretny zapach, to właśnie taki, jaki przepełnia Himalaje. Taki, jaki przepełniał moje płuca w chwili postawienia stopy w bazie pod Mount Everestem.
***
Powyższy tekst zawiera fragmenty rozdziału „Pięć tysięcy trzysta czterdzieści” z książki „Empiria, Reportaże z dwudziestu dwóch i jednej drogi na Wschód”. Jeśli chcesz poznać całą historię, zapraszam do zakupu książki.
Spodobał Ci się artykuł? Chcesz docenić czas i energię włożone w jego powstanie?