Czekanie. Kubańczycy w kolejce do zmiany.
Długo myślałem, jak opowiedzieć o Kubie tak, by coś wyjaśnić. Przyjrzeć się fundamentom karaibskiego komunizmu, które choć spękane, wciąż betonują wyspę. Wytłumaczyć, dlaczego Kubańczycy pół życia spędzają, czekając w kolejkach. I wreszcie dlaczego nierzadko decydują się wyruszyć w niebezpieczną podróż, by zaznać odrobiny normalności. Myślałem, myślałem, i nic nie wymyśliłem. Sprawdziła się rada znajomego Kubańczyka: – Ile czasu będziecie na Kubie? – zapytał kiedyś. – Miesiąc? To nawet nie próbujcie jej zrozumieć. My żyjemy tu od urodzenia i wciąż nic nie kumamy.
***
Na starym hawańskim cmentarzu Carlos zawsze ściąga czapkę pod pomnikiem poległych strażaków. Znał wielu z nich, bo sam przez lata ratował ludzkie życie. Od małego chciał pomagać. Ponadto ojciec zaraził go pasją do nurkowania, od której Carlos rozpoczął przygodę ze sportami ekstremalnymi. Na Kubie lat dziewięćdziesiątych, gdzie nie dojadano, nie było jednak mowy o porządnym sprzęcie. Niekiedy tylko zagraniczni turyści zostawiali w prezencie pojedyncze elementy ekwipunku. Młodzi nurkowie zanurzali się więc na kilkanaście metrów na wdechu albo z prowizorycznymi butlami. Łowili ryby, by mieć co jeść. Gdy z czasem zaczęli gromadzić i nosić sprzęt – butle, kamizelki, regulatory – zdarzało się, że policja zwijała nurków prosto z brzegu na przesłuchania, biorąc ich za szpiegów.
Jedyną drogą do pełnej profesjonalizacji swoich pasji było dla Carlosa założenie munduru. W wojsku i straży pożarnej dorobił się oficerskiego stopnia. Został nurkiem technicznym, spadochroniarzem i wspinaczem, a ponadto speleologiem. Eksplorował jaskinie, wytyczając w nich ścieżki turystyczne. Na wszystko ma mocne papiery. Jest bliski czterdziestki i z takim CV na Zachodzie byłby zapewne dobrze ustawionym człowiekiem.
Czerwone słońce Karaibów
Jednak Zachód oddalił się od Carlosa i całej wyspy w 1959 roku, gdy władzę na Kubie przejął zbrojnie Fidel Castro, lider sławnej Rewolucji Kubańskiej. Dziwna to była partyzantka – nieliczna, ale bardzo medialna. Z początku nie traktowano jej poważnie, choć o kilkuset gościach ukrywających się w górach Escambray mówił (i nierzadko zachwycał się nią) cały świat. U podstaw rewolucyjnej misji leżało przede wszystkim usunięcie Fulgencio Batisty – wojskowego dyktatora, który zrobił z Kuby dziki folwark amerykańskiej mafii, a jego tajna policja siała postrach w społeczeństwie. Po pięciu stuleciach hiszpańskiej i jankeskiej dominacji, niepodległa Kuba miała wreszcie stać się niezależna.
Co ciekawe rewolucja nie od początku szła pod czerwonym sztandarem. Dopiero pod wpływem agitacji swojego brata Raula oraz sławnego Che Guevary Fidel zrobił ostry zwrot ku komunizmowi, zdradzając przy tym, więżąc i mordując swoich dotychczasowych niekomunistycznych towarzyszy broni. Kto zawczasu połapał się w zmianach, zwiewał, zostawiając na wyspie nacjonalizowane majątki. Che Guevara, idol światowej lewicy, organizował m.in. obozy koncentracyjne dla homoseksualistów i podczas kryzysu kubańskiego w 1962 roku chciał zrzucać bomby atomowe na USA. Fidel z kolei, zwany Comendante en Jefe, hurtowo wtrącał do więzień i odzierał z godności wszystkich, którzy odważyli się sprzeciwić jego zdaniu.
Związek Radziecki z radością zaś przyjął pod swe skrzydła przyczółek oddalony o rzut beretem od wybrzeży Florydy.
Na Kubie panuje dość powszechna opinia, że za Sojuza było dobrze. Nie brakowało jedzenia, paliwa, ubrań czy maszyn. Kwitła internacjonalistyczna, „bratnia” współpraca, a imię Jurij zapełniło metryki czarnoskórych noworodków. Chruszczow i Breżniew hojnie obdarowywali Kubańczyków np. samochodami, które jeżdżą tu do dziś. Nawet PRL w imię drużby narodów wysyłał tu maluchy, zwane pieszczotliwie „polaquitos”. Castro stał się egzotycznym pupilem Moskwy, ale będąc na utrzymaniu ZSRR, zatracił – o, ironio! – suwerenność ekonomiczno-polityczną Kuby, o którą przecież wcześniej walczył. Trzeba jednak pamiętać, że latynoska lewica urosła nie tyle na miłości do socjalizmu, co nienawiści do kolonialnego wyzysku, na podwalinach którego wyrósł jankeski neoliberalny kapitalizm. My, Polacy, zachłysnęliśmy się Zachodem, gdy wreszcie upadła narzucona nam komuna. Kubańczycy odetchnęli z ulgą, gdy z wyspy wypchnięto ichnich ciemiężycieli.
Pierestrojka była więc dla wyspy tragedią. Koniec zimnej wojny odciął niczym pępowinę rosyjskie dostawy. Z wczesnego dzieciństwa w latach dziewięćdziesiątych Carlos pamięta głód. Rodzice odejmowali sobie od ust, by wykarmić dzieci. Gdy jednak większość krajów bloku wschodniego wyrywało się z czerwonych oków, socjalistyczne hasła wciąż zdobiły mury Hawany. Gospodarka kraju leżała w gruzach, a Fidel grzmiał o wysiłku narodu dla Rewolucji i trzymał się u władzy – i tak aż do śmierci w 2016 roku.
Czas silniejszy od peso
Objęta amerykańskimi sankcjami, narzuconymi w imię walki z komunizmem, Kuba nie mogła i dalej nie może spokojnie handlować. Stany Zjednoczone skutecznie blokują kubańskie próby dobijania interesów z zachodnimi spółkami. Dla przykładu: jeśli statek pod jakąkolwiek banderą zawinie do portu w Hawanie, przez kolejne lata nie będzie mógł wpłynąć do żadnego w USA. W XVIII, XIX i XX wieku (do wybuchu I wojny światowej) Kuba, najpierw jako hiszpańska kolonia, a później teoretycznie niepodległy kraj, była żyłą słodkiego złota – trzciny cukrowej. Karaibski klimat wybitnie jej sprzyjał. Jednak monokulturowe uprawy, dzięki którym w Hawanie, Trynidadzie czy Santiago bogaci osadnicy budowali swe willowe dzielnice, z czasem stały się przekleństwem wyspy. Zdegradowały pola uprawne i zniszczyły inne gałęzie rolnictwa. Podróżując przez interior, w oczy uderza ilość terenów uprawnych leżących odłogiem. Uprawy może i dałoby się wskrzesić, gdyby nie fakt, że nikomu nie chce się już na poważnie zajmować ziemią. Farmerzy są bowiem zobowiązani odsprzedać 90% swoich plonów państwu po głodowych stawkach.
Tym samym Kuba skostniała w oczekiwaniu na dary. Pewna odwilż nastąpiła, gdy w Wenezueli do władzy doszedł Hugo Chavez, który obdarowywał Kubę ropą w zamian za lekarzy i agentów wywiadu, pomagających mu utrzymać się u władzy w Caracas. Ale i jego era nie trwała wiecznie. Dziś do kubańskich portów zawijają głównie chińskie statki. Ich przybycie urasta niekiedy do rangi głównego newsu w wieczornych wiadomościach.
By Polak nakreślił sobie wyobrażenie o dzisiejszej Kubie, powinien porozmawiać z rodzicami lub dziadkami. Od lat podstawowe produkty zdobywa się tu na kartki, według modelu dobrze znanego w gospodarkach centralnie sterowanych. Biznes prywatny jest dozwolony tylko na drobną skalę (co niektórzy Kubańczycy i tak uważają za sukces) w postaci knajp czy małych sklepików, gdzie sprzedaje się głównie rum, ciastka i konserwy. Przed dwoma laty zaczęto też wydawać koncesję na import towarów z zagranicy, ale korzystają na tym głównie osoby już majętne, najczęściej powiązane z władzą. Zjeść obiad można też w knajpach państwowych. Zazwyczaj na danie, którym z reguły trudno się najeść, czeka się około godziny, ale przynajmniej jest tanio.
Są jeszcze rządowe sklepy walutowe; tu zakupy mogą robić ci, którym dolary i euro z zagranicy przysyłają bliscy. Ale nawet w tych a’la Pewexach prawie nic nie ma. Głównie woda, soczewica, konserwy i toksyczne chińskie kurczaki, trochę chemii gospodarczej i drobne agd. W jednym z tych sklepów widziałem owinięty kokardką zestaw prezentowy na Dzień Matki: butelka rumu, oliwki i puszka tuńczyka. „Felicidades, Mama” – wszystkiego dobrego, mamo.
Pewnego dnia wybraliśmy się z Carlosem do bodegi, czyli rządowego sklepu, po jego miesięczny przydział jedzenia. Kupiliśmy parę kilo ryżu, litr oleju, trochę soczewicy i fasoli, a do tego kostkę mydła i detergent. Wszystko za grosze – dosłownie. Kilo ryżu kosztuje tu, w przeliczeniu na złotówki, 5 groszy. Litr oleju – złotówkę. Ale ten sam olej, gdy po tygodniu się skończy i trzeba kupić kolejny, na ulicy kosztuje już 45 złotych. Przydziały są żenująco małe, a ceny na czarnym rynku, czyli głównym źródle aprowizacji Kubańczyków, astronomicznie wysokie. Średnie zarobki wahają się bowiem od 75 do 200 złotych.
Można więc za miesiąc pracy kupić na Kubie cztery, może pięć litrów oleju do smażenia. Albo 10 litrów benzyny. Kubę regularnie nawiedzają kryzysy energetyczne, podczas których czarnorynkowe ceny paliwa skaczą nawet do 15 złotych. To nie reguła, ale zdarza się – ostatni raz akurat podczas mojego pobytu na wyspie. Widziałem więc ogromne kolejki aut, które ustawiały się przed stacjami w oczekiwaniu na możliwość zatankowania jakiejkolwiek reglamentowanej ilości paliwa. Niekiedy zajmowało to dzień, a niekiedy i trzy. Jeździłem upchanymi do granic autobusami miejskimi, na które – by po prostu wrócić z pracy do domu – czekało się na przystankach po kilka godzin. Dla mnie była to jednorazowa przygoda. Dla Kubańczyków – codzienność, jak przerwy w dostawach prądu i wody.
Kuba to zresztą jedna wielka kolejka – czeka się tu na wszystko i zawsze. W kolejce do sklepu – po cokolwiek, co akurat jest – w kolejce na autobus, kolejce do lekarza, kolejce do urzędu. Nasz znajomy Jose w kolejce do złożenia podania o paszport czekał czterdzieści osiem godzin. Czasem – i to wcale nie hiperbola – kolejki ustawiają się do kolejki, w której czeka się, by uzyskać miejsce w kolejce do jeszcze czegoś innego. Tak jest na przykład z kupnem biletu na pociąg.
Pociąg przyjedzie za miesiąc
Kolej żelazna sunęła po Kubie jako pierwszym kraju w Ameryce Łacińskiej i trzecim na świecie. Składy przewoziły pasażerów oraz łączyły pola uprawne z portami morskimi. Dziś jednak skorzystanie z pociągu na trasie Hawana – Santiago, czyli między dwoma największymi miastami na wyspie, to nie lada wyczyn. Zdobycie biletu to batalia, przez którą spróbowaliśmy przebrnąć.
System rezerwacji online to na Kubie science-fiction. By kupić bilet, musieliśmy przyjść osobiście na dworzec. Tam ponury oficjel pokierował nas do kolejki, dokładnie zarządzając, gdzie mamy siedzieć i kiedy się przesuwać. Po odczekaniu swego, podejściu do okienka i wręczeniu paszportów bileterka spytała o interesującą nas relację. Nie zarezerwowaliśmy jednak miejsca na konkretną datę – zamiast tego dostaliśmy papierek z napisanymi odręcznie numerkami 138 i 139. Tym samym wpisaliśmy się na listę oczekujących. Pociąg Hawana – Santiago, przemierzający niemal 1000 kilometrów, kursuje raz na cztery dni o godzinie 17.00. Bilet kosztuje ok. 3 złotych.
By dowiedzieć się, czy złapiemy najbliższy pociąg, musieliśmy pofatygować się na dworzec ponownie w dniu odjazdu o 9 rano. Oprócz nas przed wejściem zgromadziła się ponad setka ludzi, z czego wielu gotowych do podróży i obładowanych walizkami. Każdy z przypisanym sobie numerkiem. Do oczekujących wyszło dwóch urzędników. Na początku poinformowali, że tego dnia przewidziano jedynie 30 miejsc, z czego 5 dla osób starszych i niepełnosprawnych. Przez tłum przeszedł szmer niezadowolenia, szybko spacyfikowany przez oficjela absurdalną tyradą o poszanowaniu władzy.
Przyszła pora na wywoływanie numerków – tym razem rozpoczęte od liczby 800. Po wymienieniu kilkudziesięciu lista pasażerów się zapełniła. Ci, których numerków nie wyczytano, w tym my, zostali odprawieni. Mówiąc w skrócie, podróżny nigdy nie wie, kiedy wsiądzie do pociągu. Niektórzy z obecnych pojawiali się pod dworcem co cztery dni gotowi do odjazdu już od miesiąca. Odchodzili zrezygnowani, w ciszy. Tylko pojedynczy klęli po cichu – reszta wydawała się pogodzona z losem. „Trzeba czekać” – mówili nadzwyczaj spokojnie.
Podobne wyrazy twarzy widzieliśmy w różnych sytuacjach. Lub, mówiąc inaczej, w różnych kolejkach. Kubańczycy zdają się przyzwyczajeni do czekania. Nie manifestują swojego niezadowolenia, bo wiedzą, że każdy musi to przejść. Jakby solidaryzowali się w tym ospałym procesie, wysysającym z ich życiorysów cenny czas, który mogliby spożytkować jakkolwiek inaczej, lepiej, niż po prostu na coś c-z-e-k-a-j-ą-c.
Ale zaraz, skoro nie pociągiem, to może autobusem? Niekoniecznie, bo i tu system rezerwacji na dalekich dystansach działa tak samo. Nie chcąc czekać w nieskończoność, najwięcej Kubańczyków jeździ więc płatnym autostopem. Na obrzeżach miast znajdują się tzw. żółte punkty, puntos amarillos. Stąd kierowcy, niekiedy pod przymusem specjalnego, obecnego na miejscu urzędnika, zabierają podróżnych dalej. I tak od punktu do punktu. Od kolejki do kolejki, bo puntos amarillos bywają zatłoczone. Przejechanie stu kilometrów może więc zająć nawet cały dzień.
Problemy z transportem dotyczą również najdalszych podróży, tych poza wielką wodę, która izoluje Kubę od reszty świata. Tutejszy paszport jest jednym z najsłabszych na globie – tylko kilkanaście państw, takich jak Kirgistan, Nikaragua czy Angola, wpuszcza kubańskich obywateli bez wizy. Pozwolenie na wjazd do Europy – ot, choćby takiej Polski – wymaga zaproszeń, wyciągów z konta i kwitów podatkowych, formularzy i wywiadów w ambasadach.
W jednym z miast poznaliśmy Roberto, starszego, bezrobotnego rastafarianina, który dorabia sobie – w świetle prawa nielegalnie – na domowej hodowli i sprzedaży roślin ozdobnych. Z wykształcenia jest fizykiem. Na krótko przed pierestrojką wyjechał w podroż po ZSRR. W Donbasie zakochał się w Ukraince, z którą wkrótce się ożenił. Gdy tymczasowo wrócił na Kubę, światowa sytuacja polityczna przetasowała się. ZSRR przestał istnieć, przyszła bieda – również na Ukrainie. Mijały lata, które małżeństwo spędzało rozdzielone po dwóch stronach globu. W międzyczasie Roberto podpadł władzom i stracił pracę. Wie, że jeśli zdecydowałby się opuścić Kubę, byłaby to podróż w jedną stronę. Nigdy się na to nie odważył. Został. Żonaty od końcówki lat osiemdziesiątych, ostatni raz widział swoją żonę przed upadkiem bloku wschodniego. Opowiada, pokazując jej zdjęcie, które ustawił na tapecie w telefonie. Dziś, dzięki WhatsAppowi, mogą przynajmniej codziennie rozmawiać.
Kubańscy chirurdzy
Carlos był jednym z niewielu członków swojej rodziny, którzy wciąż mieszkają na Kubie. Do niedawna była wśród nich jego schorowana babcia, którą się opiekował. Ostatnie dni życia spędziła w szpitalu, cierpiąc. By złagodzić ból, potrzebowała konkretnych leków. Doktor wręczył Carlosowi ich spis i życzył powodzenia. Na wizyty w kubańskich szpitalach pacjenci muszą sami przynosić nawet lateksowe rękawiczki czy strzykawki. Lokalne apteki wyglądają jak wystawy w sklepach meblowych. Leków – jak niemal wszystkich produktów – szuka się więc na ulicy. W dobie internetu sprawę ułatwiają grupy na WhatsAppie i Telegramie. Drobni handlarze, którym rodzina wysyła leki w paczkach z zagranicy, udostępniają tam spisy dostępnych substancji – od leków na ból głowy, przez antybiotyki, po antykoncepcję.
W położonej obok Hawany Latynoamerykańskiej Szkole Medycznej kształcą się studenci z Ameryki Południowej, Azji, a nawet krajów zachodu. Nie płacą – zamiast tego po uzyskaniu tytułu muszą charytatywnie przepracować trzy lata dla rządu. Albo wśród braków zaopatrzeniowych i technologicznych w placówkach na wyspie, albo za granicą.
Kuba zrobiła z lekarzy swój sławny towar eksportowy. W ramach spłaty długu za „darmową” edukację wysyła ich do zaprzyjaźnionych krajów w ramach wymiany gospodarczej. To dla Kuby intratny biznes. Powiedzielibyśmy: handel żywym towarem. Wypłaty, które należą się medykom od rządów państw, w których pracują, rekwirowane są bowiem przez Hawanę. Ta z kolei wypłaca im stawki państwowe, kubańskie. Kilkanaście lub kilkadziesiąt razy mniejsze. Poza Kubą głodowe.
Swoją drogą na Kubie bywa trudno znaleźć kogoś niewykształconego – większość przypadkowych przechodniów to inżynierowie, fizycy albo architekci. Wskaźnik wykształcenia to jeden z argumentów władzy w dyskursie o bilansie Rewolucji. Jednak ilość, przynajmniej do pewnego etapu edukacji, niekoniecznie idzie w parze z jakością. Teściowa Jose, jednego z naszych znajomych, jest dyrektorką szkoły podstawowej. Ze złością opowiadała o brakach kadrowych. Wuefiści muszą uczyć hiszpańskiego, a filolodzy – matematyki. Mimo tego to nauczyciele ponoszą odpowiedzialność finansową (sic!) za złe oceny uczniów. Tym samym na papierze wszystkie dzieciaki są prymusami, ale prawda o poziomie wykształcenia kryje się za kurtyną statystyk.
Realizm magiczny
Nigdy przedtem nie widziałem miasta równie zaskakującego, jak Hawana. To nie tylko mieszanka kultur, etniki czy religii. Żyją tu potomkowie Hiszpanów i innych Europejczyków, Żydów, muzułmanów i Chińczyków. Paleta barw Hawany mieni się wszystkimi kolorami skóry. Ponadto to mieszanka epok: kolonialnej, jankeskiej i radzieckiej na karaibskim tle. Rewolucja socjalistyczna, która ekonomicznie zrujnowała Kubę, rykoszetem zakonserwowała jednak, niczym żywy skansen, czasy jej świetności. Mieszanka tego, co namacalne, z dozą bajkowej abstrakcji przywodzi na myśl realizm magiczny rodem z książek Gabriela Garcii Marqueza – prywatnie dobrego przyjaciela Fidela Castro.
Bogactwem biednej Kuby jest przyroda. Tropikalne lasy, góry, plaże, wysepki i rafy koralowe. Podróże po kraju i korzystanie z tych dóbr to jednak wciąż przywilej zarezerwowany dla ograniczonej grupy mieszkańców, najczęściej dysponującej walutami przysyłanymi przez bliskich z zagranicy.
Kubańczycy to serdeczni, twardzi i cierpliwi ludzie o wielkich sercach, ale zmęczonych oczach. Po godzinach stania w kolejce po podstawowe produkty trudno zmagać się z systemowym kolosem – w tym, moim zdaniem, leży przyczyna stagnacji w kraju. I choć brak tu niemal wszystkiego, Kuba pozostaje przynajmniej bardzo bezpiecznym, pozbawionym głębokich różnic społecznych krajem. To ewenement w skali latynoamerykańskiej.
Hausty. Walka o powietrze
Jose to erudyta, miłośnik literackiej i muzycznej klasyki, liberał i przedstawiciel kubańskiej inteligencji. Za udział w antykomunistycznych protestach wielokrotnie siedział w areszcie. Przesłuchania na kubańskiej esbecji, jak każdej innej, są brutalne. Cel zawsze jest jeden: złamać w człowieku chęć stawiania oporu. Jednak Jose, jak mówił, chciał walczyć – głównie politycznie. Był zwolennikiem taktyki sankcyjnej, lobbowanej przez emigrację kubańską na Florydzie. Według niej jedynym sposobem na obudzenie Kubańczyków z rewolucyjnej hipnozy jest przyciśnięcie ich do dna, pod którym nie ma nic i z którego jedyna droga prowadzi już tylko na powierzchnię.
Portrety Fidela i Che Guevary, czarno-białe zdjęcia z okresu walki partyzanckiej czy cytaty Comendante en Jefe niezmiennie wypełniają przestrzeń publiczną. Jednak mit legendy rewolucyjnej, jak twierdzi Jose, wali się. Najnowsze pokolenia, choć wychowane w jej kulcie, nie pamiętają już żadnych z jej sukcesów – doskonale znają za to biedę, głód i niedostatek. Choć kubański rząd długo blokował ludziom internet, to wraz z jego niedawnym upowszechnieniem zwiększył się dostęp do informacji, a co za tym idzie – społeczna świadomość. Rodzina Castro opływa w luksusy, podczas gdy kraj pogrąża się w kryzysie. Wszystko to sprawia, że mit rewolucji, tak długo przecież utrzymujący się na Kubie, chwieje się w posadach.
Bez względu na to wielu Kubańczyków, zmęczonych codzienną walką o przetrwanie, nie ma już ochoty na walkę o kraj. Zobojętnieni, chcą żyć godnie już, natychmiast. Dlatego wyjeżdżają, chwytając się dowolnej możliwości, których ilość jest ograniczona. Niektórzy na zaproszenie rodziny posiadającej amerykańskie obywatelstwo wyjeżdżają do Stanów, głównie na Florydę. Tam przeważnie chwytają się prac porządkowych czy budowlanych. Nawet ci wykształceni, jak choćby lekarze, ponieważ USA nie uznaje kubańskich dyplomów ani certyfikatów. Z tego samego względu na przeprowadzkę do Wujka Sama, choć mógłby, nigdy nie zdecydował się Carlos. Zamiast bowiem nurkować, eksplorować jaskinie lub ratować ludzkie życia, musiałby sprzątać toalety na dworcu. W nieco lepszej sytuacji są Kubańczycy będący w stanie udowodnić hiszpańskie pochodzenie dziadków. Oni dostają zielone światło od Madrytu, a Unia Europejska nie stwarza problemów profesjonalistom, chcącym wykonywać swój fach. Komu zaś nie dane skorzystać i z tej furtki, może zawsze spróbować zdobyć serce obcokrajowca i wżenić się w zachodnią rodzinę.
Niestety jednak największą grupę emigrantów stanowią tzw. nielegalni. Mają kilka tras. Najbardziej niebezpieczna prowadzi od dziesięcioleci przez 150-kilometrową cieśninę dzielącą Kubę od Key West na Florydzie. Tzw. balseros, czyli tratwiarze, na prowizorycznych tratwach z drewna lub starych opon rzucają się całymi rodzinami przez zdradliwe wody Morza Karaibskiego, licząc na przychylne prądy i wiatry. Nie sposób podać dokładnej liczby ofiar, które utonęły w tych desperackich próbach, ale informacje o kolejnych zatonięciach pojawiają się w mediach regularnie.
Inna droga do USA – lądowa – prowadzi przez Amerykę Środkową i jest nie mniej ryzykowna. Jak już wspomniałem, Kubańczycy mogą bez wizy polecieć do Nikaragui. Stamtąd przez Meksyk docierają do Rio Bravo, by spróbować przedostać się na drugą stronę muru. Po drodze czyhają na nich złodzieje, gwałciciele, porywacze i mordercy z meksykańskich gangów. O losach migrantów podążających tym szlakiem opowiada wybitny reportaż Oscara Martineza pt. „Bestia. O ludziach, którzy nikogo nie obchodzą”, który polecam.
Pozostaje jeszcze odyseja przez Europę. Jeszcze do niedawna migranci mogli swobodnie dostać się do Serbii, skąd górami przedzierali się do krajów strefy Schengen, by prosić o azyl. Dziś ten szlak się zamknął, bo pod przymusem Unii Europejskiej Serbia wycofała Kubańczykom ruch bezwizowy. W tej sytuacji jedyną opcją pozostaje Rosja i Białoruś – ostatnie kubańskie drzwi do Europy. Stamtąd zaś Kubańczycy próbują dostać się do Polski i dalej. Tak, kryzys na granicy z Białorusią dotyczy nie tylko imigrantów z Bliskiego Wschodu, ale i Kubańczyków.
Ze względu na masową migrację jedną ze społecznych bolączek Kubańczyków jest trudność w budowaniu trwałych relacji i związków. Gdy wyjazd jednego wisi w powietrzu, ale drugie nie może za nim podążyć – związki są z góry skazane na tymczasowość. Z tego powodu są też zarazem intensywne, jakby będąc świadomymi ich rychłego zakończenia, Kubańczycy łapali je jak tonący powietrze.
Ilekroć myślę o Kubie, czuję, że chciałbym tam wrócić. Wiem jednak, że nie zastanę przyjaciół. Ten reportaż piszę po pół roku od odwiedzenia Kuby. Jego bohaterów nie ma już na wyspie.
Każdy z nich wybrał jedną z trudnych i niebezpiecznych dróg do lepszego życia.
***
Na koniec ścieżka dźwiękowa do powyższego artykułu. Klasyka kubańskiego punk-rocka, czyli zespół Porno Para Ricardo w kultowym protest-songu La Politica. Utwór pochodzi z płyty A mi no me gusta la politica, pero yo le gusto a ella compañero, którą polecam.
Spodobał Ci się artykuł? Chcesz docenić czas i energię włożone w jego powstanie?